top of page
Szukaj

Kto Ci poda szklankę wody na starość?

  • jkczarna
  • 5 mar 2024
  • 8 minut(y) czytania


Nie mam dzieci. Nie mogę ich mieć, staraliśmy się, ale nie wyszło. Niedrożne jajowody, udrażniane wprawdzie trzy razy, nie spowodowały, że w tę ciążę zaszłam, również inne moje jednostki chorobowe, nie ułatwiły mi tu sprawy. Pisałam o nich obszernie w poprzednich wpisach. Kiedy po przejściu jednej pełnej procedury in vitro nadal nie urodziłam, uznałam, że widocznie tak było nam pisane. Dotarło do mnie, że w tym całym „nieszczęściu” (bo tak ten stan NIEposiadania długie lata postrzegałam), jest ta dobra strona mocy. W tym punkcie, w którym aktualnie się znajduję, mogę śmiało rzec, że cieszę się z tego, że w pewnym sensie, los zadecydował za mnie. Bardzo polubiłam swoje aktualne spokojne życie. Mój mąż również.

Myślę jednak, że gdybym nie podeszła z mężem do procedury in vitro, miałabym do siebie później żal, że nie zrobiłam wszystkiego, żeby zostać matką. Miałam wiele lekcji do przepracowania i wiele lęków do ujarzmienia. Bałam się na przykład starości. Wizualizowałam sobie ją jako samotną, depresyjną i po prostu smutną, no bo nie mam dzieci. Nic radosnego mnie czekać więc w niej nie może, tylko pusty stół w święta. Tak to sobie wyobrażałam.


Okropnie bałam się słów powtarzanych przez innych ludzi jak mantra: „Kto Ci poda szklankę wody na starość?”, wywoływały u mnie ten lęk i niepokój-przed przyszłością. Wychodziłam z założenia, że dzieci są w pewnym sensie gwarantem tego, że gdy będę stara i schorowana, poczują się do obowiązku, by mi tę pomoc zagwarantować. I być przy mnie w jesieni życia. Myślę, że takie założenie wypracowałam w sobie dlatego, że pochodzę z małego miasteczka. Wszyscy wtedy, cała praktycznie rodzina, mieszkała w tej samej miejscowości, ciocia z babcią i dziadkiem w jednym domu, my nie daleko nich, tak pokoleniowo. I tak wiele osób z naszej „wioski” tak żyło. Jedni obok drugich. Łatwiej było w tamtych czasach o każdej porze dnia czy nocy przyjść, podać tę szklankę wody czy miskę zupy schorowanej babci, czy dziadkowi, albo chociaż dotrzymać im na co dzień towarzystwa. Taki mieliśmy obyczaj i było fajnie! Podobał mi się ten czas, gdy sąsiedzka czy rodzinna pomoc była na zawołanie, naprawdę. To niesie za sobą dużo plusów, człowiek nie czuł się tak samotny, jak dziś.


Eh... jakie to dziś wydaje się odległe. Czasy się zmieniły o trzysta sześćdziesiąt stopni, mam wrażenie. Przez to, w jakim otoczeniu dorastałam, z góry też zakładałam, że ktoś powinien kiedyś spłacić wobec mnie jakiś dług wdzięczności. W tym przypadku dzieci. Że dzieci są polisą na przyszłość, a to złudne myślenie, bo to coraz częściej nic nie warta polisa. Dług wdzięczności za wychowanie... nie pasuje to do dzisiejszych czasów kompletnie. Wiecie, dlaczego coraz częściej te upiorne wręcz słowa o szklance wody nijak mają się do rzeczywistości? Bo ludzie się zmienili, świat nas otaczający się zmienił, jesteśmy bardziej świadomi tego, że nikogo nie można na siłę czymś obarczać i wymagać od niego spłacenia jakiegoś długu powinności.


Dziś młodzi ludzie często, choć oczywiście nie zawsze, ale w większości mieszkają we własnym wymarzonym M3. Często dzieli ich setki, a nawet tysiące kilometrów od rodziny. Są utrudzeni i zajęci pracą, robieniem kariery i zarabianiem na to mieszkanie. Już przestaliśmy żyć w jednym domu z kilkoma pokoleniami. Żyjemy też o wiele szybciej, niż nasi rodzicie czy dziadkowie. Trudzimy się nad własnym życiem, bo w dzisiejszych czasach jest naprawdę trudno sprostać tym wszystkim wyzwaniom i często w rezultacie jesteśmy zmęczeni, przepracowani i wypaleni! To jest już całkiem inny świat niż kiedyś.


Z małego miasteczka, z którego pochodzę, w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych było dzieci naprawdę dużo. Jednak dziś, teraz ci już dorośli ludzie w dziewięćdziesięciu procentach wyjechali do dużych miast czy za granicę za chlebem i lepszą perspektywą na życie. Domy niegdyś tętniące życiem świecą teraz pustkami. Zostali w nich starzejący się rodzice. Nasza miejscowość umiera. Młodych ludzi, którzy tam się budują, jest naprawdę mało, nie znam też nikogo, kto wrócił. Czy te już teraz dorosłe dzieci kiedyś więc tam wrócą, by zająć się schorowanymi rodzicami? Nie wiem. Dobre pytanie.

To jednak dobitnie pokazuje, jak zmienił się świat i spojrzenie na niektóre sprawy. Jak nie wiele pozostało tych pokoleniowych domów. Dziś dzieci więc chcąc czy nie chcąc, przestają być gwarantem dobrej i zaopiekowanej starości.


Nasze pokolenie milenialsów, jak i te nieco starsze pokolenie, tak zmieniło perspektywę, że już nic nie jest takie samo. Dorastaliśmy w kulturze indywidualizmu, często nazywają nas pokoleniem "ja, ja, ja". Młodsze dzieci zauważyłam mają tak samo.

Ciągle się rozwijamy i zmieniamy i widzę, że dużo moich rówieśników, którzy teraz wychowują małe dzieci lub już nastolatków, wychodzi z założenia, że wychowuje je dla świata, a nie dla siebie. Ciężko pracują, by zapewnić swoim dzieciom lepszy start, niż mieli oni sami. To się przełożyło na ich wysokie oczekiwania. Trudzą się nad tym każdego dnia, by im było lepiej. Odrzucają tym koncepcję wychowawczego długu. No bo jak, wychować dziecko, zapewnić mu wszystko na dobry start, by jak najlepiej sobie poradziło w dorosłym życiu i co? Później im to brutalnie odebrać? Mają wziąć urlop od swojego życia na kilka dobrych lat i opiekować się schorowanymi rodzicami?


No nie. Dzieci przecież nie prosiły się na ten świat. To my je powołujemy, to nasza decyzja. I to nasz obowiązek, by to dziecko wychować i nakarmić. Nie możemy żądać od niego odwdzięczania się potem za włożony trud czy wręcz obarczać ich obowiązkiem, bo trzeba i tak wypada. Myślę, że będzie nam sto razy łatwiej znaleźć jakiś spokojny dom starości niż obarczać dziecko takim obowiązkiem, na które przecież może nie być ani gotowe, ani może nie mieć po prostu chęci i siły, by temu wyzwaniu sprostać.


Nie wiemy też, co będzie za te kilkadziesiąt lat, gdy te niemowlęta, które właśnie się urodziły, dożyją naszego wieku, a my staniemy się seniorami. Wiemy tylko, że świat nas otaczający i młodzi ludzie będę zupełnie inni niż teraz i będą wyznawać inne wartości. Myślę jednak, że prawdopodobnie za te kilkanaście czy kilkadziesiąt lat będziemy mogli najbardziej w tej naszej starczej codzienności liczyć na... partnera, jeżeli przy nas będzie, sąsiadów czy przyjaciół. Już teraz tak się przecież dzieje.

Dzieci są daleko od swoich starszych już rodziców, wyjechali za lepszym życiem i nie są w stanie być na zawołanie, by tę szklankę wody codziennie podawać. Nie wezmą sobie przecież „urlopu” od własnego życia czy pracy na kilka lat, by móc się opiekować rodzicem. Raczej jak już to wezmą go do siebie, niż wrócą do rodzinnego domu.


Dlatego coraz częściej starszym osobom pomagają właśnie na przykład sąsiedzi. To oni umilają im codzienność, jak potrzeba zrobią zakupy, podadzą lekarstwa czy zadzwonią w razie potrzeby po pogotowie. Tak mamy już urządzony ten świat.


Mam nadzieję jednak, że gdy moi rodzice osłabną na tyle, że ciężko im będzie samemu wszystko ogarnąć, to będą chcieli zamieszkać u mnie, tak bym mogła się nimi zajmować i nie rezygnować np. z pracy na etacie. Ja czuję, na barkach tę powinność, ale nie zdajecie sobie sprawy ile osób albo nie ma takiej możliwości, by się schorowanym rodzicem zająć, albo po prostu nie czuje się na siłach, fizycznie bądź psychicznie. To przykre, ale zdarza się to bardzo często. Ja to rozumiem, to wcale nie jest łatwe i przyjemne.

Myślę też, że nie jesteśmy już tak empatyczni, jak kiedyś... coraz częściej zapatrzeni jesteśmy w siebie i na realizację własnych pragnień więc i pomoc drugiemu człowiekowi przychodzi nam o wiele ciężej i kosztuje nas więcej siły. Nie widzimy też często cierpienia, znieczulica jest plagą naszych czasów. Staliśmy się tak wygodni, że zajęcie się kimś schorowanym, ogarnięcie przy nim wszystkiego i czuwanie na co dzień, zmiana pampersa starszej osobie, jest dla nas już ponad siły, jak to mówią: „Tylko do siebie, od siebie już nic". Taka smutna prawda.

Z tego, co zauważyłam wielu osobom, przychodzi łatwiej oddać matkę czy ojca do domu opieki niż wzięcie urlopu „od życia” i zajęcie się nimi 24/7. To przykre, ale coraz częściej spotykane. Złudne jest więc myślenie, że dziecko jest tym gwarantem „spokojnej i zaopiekowanej starości”, no bo jak widzimy, wcale tak nie jest.


Skoro mi nie będzie miał kto podać tej szklanki wody na starość, to co zapewni mi tą godną i spokojną starość, jeżeli oczywiście jej dożyję. Mam pewne plany co do niej (śmiech).

Przede wszystkim, pieniądze. Na godziwą lub w ogóle jakąkolwiek emeryturę raczej nie mam co liczyć. Każdy widzi, w jakim kierunku system emerytalny zmierza. Odkładanie więc na emeryturę pewnych kwot co miesiąc nabiera większego sensu, jest zabezpieczeniem. Te pieniądze, które wydałabym na dziecko, gdybym je miała, mogę przeznaczyć przecież na swoją starość, a nie są to małe pieniądze. Pisałam w ostatnim poście o tym, że jedno dziecko do osiemnastego roku życia kosztuje rodziców trzysta tysięcy złotych, oczywiście z roku na rok te koszty sukcesywnie się zwiększają.


Kiedyś bałam się również nie tyle samej starości ile związanej z nią samotnością, ile uświadomiłam sobie, że dzieci przecież nie są gwarantem tego, że samotna na starość nie będę i mam tu świetny przykład z bliskiego otoczenia.

Mam w rodzinie pewną starszą kobietę po siedemdziesiątce. Jej maż zmarł kilka lat temu, ma dwójkę dorosłych dzieci i, mimo że te dzieci mieszkają naprawdę blisko niej, bo jedno w tym samym mieście inne w miejscowości obok i nie mają większego dystansu do pokonania, by się regularnie widywać, to widują się bardzo rzadko. Z jednym dzieckiem wręcz od święta, z drugim nieco częściej. Ale to i tak o wiele za rzadko. Nie mają między sobą tak zażyłej więzi i każde jest zajęty swoim życiem. To smutne, osobiście tego nie rozumiem. Jak możecie się domyślić na codzienną pomoc, nie ma co liczyć i codzienność umila jej zwyczajnie telewizor i ogródek.

Nie jest to na tyle kontaktowa i otwarta osoba, by zawarła jakieś wielkie znajomości i korzystała pełnymi garściami z seniorskiego życia, uczęszczając na przykład do klubu seniora, by jakoś umilić sobie ten wolny czas czy porozmawiać z osobami w podobnym wieku, a nawet ułożyć sobie życie z nowym partnerem. Ona taka nie jest. Więc jej często doskwiera samotność.

Mimo że ma przecież dwójkę dorosłych dzieci, powiedziała, że czasami czuje się, jakby nie miała żadnego. Wniosek więc jest taki, że dziecko nie jest polisą na radosną i zaopiekowaną starość. Fakt jest też taki, że dzieli ją i jej dzieci prawie dwa pokolenia, bo urodziła je późno, ich światy są więc jak odległe galaktyki. Inny język, inne konstelacje spraw ważnych i nieważnych, inne wartości. To ich dzieli i w rezultacie nie mają wielu tematów do rozmów, więc również nie są tak ze sobą zżyci. Tak to widzę, patrząc się z boku.


Dlatego tak ważne jest, by zadbać o relację na przykład ze swoim partnerem, by na starość żyło nam się lepiej i raźniej, mieć również zaufanych przyjaciół, znajomych, sąsiadów, a nawet dalszą bądź bliższą rodzinę w dobrych i zażyłych kontaktach. Mam w rodzinie sporo ciotecznych sióstr w podobnym do mnie wieku, z którymi utrzymuję kontakt i dbam o to, ma więc nadzieję, że gdy już się zestarzejemy, to będziemy spotykać się przy okrągłym stole na kubek gorącej kawy i ciepłą szarlotkę (śmiech).

Jakiś czas temu czytałam, że według uczonych z Penn State University, bezdzietność nie ma wpływu na pojawienie się depresji czy poczucia samotności w podeszłym wieku. Pod warunkiem, że bezdzietni ludzie otoczą się życzliwymi ludźmi, oraz to, bezdzietne osoby po sześćdziesiątce wcale nie deklarują mniejszej satysfakcji z życia niż ich rówieśnicy posiadający dzieci.


Także co jak co... ale widmo tej upiornej szklanki wody na starość może czekać również rodziców!


A na koniec krótki dowcip:


"Na łożu śmierci leży 80-latek – kochany mąż, ojciec i dziadek. Dookoła zebrała się cała rodzina. Żona, wszystkie dzieci, wnuki oraz kilkoro prawnucząt. Wszyscy w milczeniu wpatrują się w sufit tudzież w podłogę, czekając na zbliżającą się chwilę… Nagle ciszę przerywa dziadek i rzecze: – Zdradzę wam swój największy sekret… Ja naprawdę nie chciałem się żenić i zakładać rodziny. Miałem wszystko: szybkie samochody, piękne kobiety, sporo przyjaciół i kasę na koncie. Ale pewnego wieczoru znajomy rzekł do mnie: – „Ożeń się i załóż rodzinę bo nie będzie ci miał, kto podać szklanki wody, kiedy będzie ci się chciało pić na łożu śmierci.” Od tego momentu słowa te nie dawały mi spokoju. Postanowiłem radykalnie zmienić swoje życie i ożenić się. Skończyły się wyskoki z kolegami na piwo. Teraz wyskakiwałem tylko do nocnego po gerberki dla was, dzieci moje. Wieczorne dyskoteki z dziewczynami, zamieniły się w wieczorne oglądanie seriali z żoną… Pieniądze z konta zostały roztrwonione na fundusze inwestycyjne dla was kochane dzieci. Swawolne dni sprzed małżeństwa odeszły jak wiatr… I teraz, kiedy leżę na łożu śmierci … – Wiecie co? – Co? – wszyscy zdumieni wpatrują się w staruszka. – Nie chce mi się pić!"



 
 
 

Komentarze


Post: Blog2_Post

Formularz subskrypcji

Dziękujemy za przesłanie!

  • Facebook
  • Twitter
  • LinkedIn

©2024 by NIEdzietna. Stworzone przy pomocy Wix.com

bottom of page