Zmiana perspektywy
- jkczarna
- 28 lut 2024
- 8 minut(y) czytania

Czy możliwe jest, że słynne zdanie: „Jeszcze Ci się odmieni!”, skierowane w stronę kobiet, które nie chcą mieć dzieci z wyboru, mogą działać również w drugą stronę? Czy można najpierw całą sobą chcieć zostać mamą, a potem spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy i uznać, że już się nią być nie chce, mimo że dotychczas było to wynikiem niepłodności i, mimo że istnieje jakiś realny procent szans na macierzyństwo, to już się tego nie chce z własnej, nieprzymuszonej woli?
Lecząc się z niepłodności, to wręcz abstrakcja. Życie jest jednak na tyle nieprzewidywalne i zmienne, że wszystko może się w nim zdarzyć. Ludzie cały czas się zmieniają, dojrzewają i dokonują różnych, czasem sprzecznych ze sobą wyborów. Podobno tylko krowa nie zmienia zdania, coś w tym musi być (śmiech).
Zaczynając procedurę in vitro, byłam wręcz pewna, że dzięki niej w końcu zostaniemy rodzicami. Żyłam w przeświadczeniu, że ta procedura to taki magiczny sposób, dzięki któremu na dziewięćdziesiąt dziewięć procent w ciążę zajdę i urodzę zdrowe, piękne dziecko. „Pstryk" i już będzie, pójdzie przecież „jak z płatka". Miałam głębokie przekonanie, że nam się uda. Wiedziałam też, że to nasza ostatnia deska ratunku przed wizją bezdzietności. Gdy pierwszy transfer zakończył się wzrostem hormonu beta-HCG, poczułam szczęście, mimo że potem szybko 'beta' zaczęła spadać, nie traciłam nadziei, że jeszcze może być dobrze. Żyłam w przeświadczeniu, że ten drugi transfer może się przecież jeszcze udać, chociaż nadzieja na to była już wtedy znacząco mniejsza. Ta druga zamrożona blastocysta była wprawdzie na podobnym etapie rozwoju, ale odrobinę słabsza więc i nadzieje co do niej miałam mniejsze. Statystycznie, szansę na ciążę przy gorzej rokującej blastocyście, miałam znacząco mniejsze. Między pierwszym a drugim transferem układałam sobie w głowie co to będzie, jeżeli i ta blastocysta się nie zagnieździ i z ostatniej szansy wyjdą nici.
Przez niepłodność nabawiłam się nerwicy lękowej i stanów depresyjnych. Leczyłam się u psychiatry, lekami. Wiedziałam, że żeby do końca nie oszaleć, muszę zmienić swoją perspektywę, myślenie i w rezultacie dotychczasowe życie. Gdyby nie zmiana podejścia, nie udźwignęłabym tego wszystkiego. Pomału więc oswajałam swoje demony w głowie. Tak naprawdę zaczęłam je oswajać już kilka lat wcześniej, sporo przed pomysłem o podejściu do in vitro. In vitro było tą kropką nad i. Ostatnią deską ratunku, ale i ostatnim maratonem przed oficjalnym końcem starań. Chciałam spróbować wszystkiego, by potem za kilkanaście lat, nie pluć sobie w twarz, że nie skorzystaliśmy ze wszystkich dostępnych opcji. Zaczęłam jednak dopuszczać do siebie myśl, że dzieci mogę nigdy się przecież nie doczekać. Że ten ostatni transfer może się nie powieść.
Co wtedy będzie? Jak poradzę sobie z tą pustką? Co czeka mnie w przyszłości? Jak odnajdę nowy sens życia? Jak będzie wyglądało dalej nasze małżeństwo i codzienność? Jak będzie wyglądała nasza starość?
Te i inne pytania kłębiły się w mojej głowie, pozostając długi czas bez odpowiedzi. Towarzyszyły mi jednak wszechobecne poczucie-nicości, porażki i braku wpływu na sytuację.
I gdy tak mijał czas, a do ostatniego transferu nawet nie doszło, bo blastocysta po rozmrożeniu nie wykazywała cech dzielenia się i w rezultacie obumarła, wszystko w mojej głowie zaczęło się w końcu układać. Oczywiście, miałam dwa dni naprawdę paskudnego nastroju, byłam zawiedziona, że tak to się skończyło. Czułam przez chwilę nawet, jakby ktoś dał mi w mordę, ale przecież szykowałam się na taką ewentualność ponad półtora roku, bo właśnie tyle minęło od pierwszego do drugiego transferu.
Jestem jednak z siebie dumna, że odważyłam się skonfrontować z tymi moimi negatywnymi myślami i dogłębnie je przeanalizować w trakcie tego całego leczenia z niepłodności, czyli siedem lat. Bardzo często bywa tak, że człowiek nie dopuszcza do siebie złych scenariuszy. Ślepo wierzy w to, że „jakoś to będzie” i że „na pewno się uda". To jest tak ograniczające i zarazem łudzące, bo gdy wyjdzie jednak, że wcale się nie udaje, a nawet jest gorzej, niż zakładaliśmy, popadamy w depresję, paranoję i bezsens życia. Dlaczego sobie to robimy? Nie możemy przecież do końca przewidzieć co stanie się w przyszłości. Nie wiemy, w jakich barwach się ona maluje i jak to wszystko się finalnie potoczy. Super, jeżeli summa summarum wszystko się uda, że gwiazdy będą nam przychylne, ale nie zawsze tak jest. Trzeba więc brać pod uwagę różne scenariusze. Strach ma naprawdę wielkie oczy, ale bezdzietności to już się nie boję (śmiech).
Cieszę się, że po tych wszystkich bolesnych doświadczeniach i traumach doszłam do wniosku, że bezdzietności nie ma się co bać. Przedstawiana jest nam często w parze z samotnością, brakiem spełnienia, brakiem kobiecości i depresją. Ja ją tak przynajmniej postrzegałam. Przepisywałam jej same negatywne strony.
Co innego, gdy jest się osobą bezdzietną z wyboru, takie osoby w świetny sposób mogą pokazać nam inną perspektywę, to, jak oni widzą i opisują bezdzietność. To naprawdę fascynujące jak ludzie w różny sposób mogą widzieć i przedstawiać ten sam stan. Słuszne i mądre jest powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Idealnie się wpisuje w ramy bezdzietności. Poglądy zmieniają się więc w zależności od tego, jaką pozycję zajmuje osoba je głosząca.
Zastanawiam się nawet czasem, co by było, gdybym jakimś cudem jednak w tę ciążę teraz w sposób naturalny zaszła? Byłabym naprawdę zszokowana i przerażona. Pragnęłam przecież tego doświadczyć, ale teraz... autentycznie tego nie chce. Dziecko odwróciłoby do góry nogami nasz tryb życia, z którym jest nam teraz bardzo dobrze. Już z podejściem do drugiego transferu mieliśmy problem, bo było już nam na tyle dobrze i stabilnie, że odwlekaliśmy ten krok naprawdę długie miesiące, ale to co zaważyło na tym, by w końcu zacząć działać w tym kierunku to, to, że nie wyobrażałam sobie, że mielibyśmy oddać ten zarodek do adopcji prenatalnej, dlatego doprowadziliśmy tą procedurę do końca. To był ciężki orzech do zgryzienia. Chciałam mieć to za sobą. Mąż mógłby zwlekać z tym pewnie do tej pory. Z obawy jak to będzie. Te obawy zaczęły narastać w obojgu z nas już ostatnie lata.
Sądzę, chociaż to może wydawać się szokujące, że ja po prostu chciałam być w ciąży, mieć ten brzuch, doświadczyć tego stanu. Potem urodzić dziecko, ale... na tym koniec. Opieki nad niemowlęciem zbytnio nie wizualizowałam, nie rozmyślałam nad tym, jaka ciąży na posiadaniu dziecka-odpowiedzialność, troski i zmartwienia. Doszło to do mnie dopiero wtedy, gdy zobaczyłam to na własne oczy i poczułam na własnej skórze, jak to jest. Wcześniej widziałam tylko to, że jest piękne, łatwe, przyjemne i pełne miłości, bo tak przedstawiały go osoby, które obserwowałam na profilach społecznościowych i taki obraz sobie sama wyrobiłam. Idealne macierzyństwo. Znajomi, którzy wtedy mieli już starsze dzieci, też przychylnie się o rodzicielstwie wypowiadali, a jak coś było nie tak, milczeli, tworząc wokół siebie obraz prostego i pięknego rodzicielstwa. Pomagając jednak bliskiej mi osobie w pierwszych miesiącach życia jej dziecka i z doskoku również nieco później, miałam możliwość, by tego w jakiś sposób doświadczyć i zauważyłam, jakie macierzyństwo potrafi być ciężkie i wcale nie jest tak kolorowe jak go niektórzy przedstawiają, szczególnie jak dziecko urodzi się chore. Taka prawda.
Dojrzałam więc do bycia bezdzietną kobietą i spodobał mi się ten stan! (śmiech). Nie mam już w sobie żalu, że tak to się finalnie potoczyło. Widocznie tak było nam pisane. Mąż odetchną z ulgą i cieszy się z tego, że nie musi borykać się z tą ogromną odpowiedzialnością, jaka ciąży na ojcach. Oddaje się swoim pasjom i nikt go nie pogania. Lubi tę wolność, wygodne i powolne życie, swobodę, ciszę i niezależność. Widzę to, że teraz jest spokojny i szczęśliwy pod tym względem. Ja również. Polubiłam takie życie i nabrałam dystansu do przeszłości. Nic nie musimy, a prócz pieska, nie mamy więcej ograniczeń, bo o dziwo, pies to też wielka odpowiedzialność i czasem bywa ograniczający. Możemy wyjść, jednak kiedy i dokąd chcemy, pies bez problemu zostanie sam kilka godzin, siedzieć przy komputerze czy telewizorze do późna oglądając kolejne sezony ulubionego serialu, usiąść wygodnie z książką i przeczytać ją całą jednego dnia. Wyjechać gdzieś, jeżeli tylko mamy na to ochotę, a pieska oddać na przykład na kilka dni do psiego hotelu z wygodami. Wyjść z domu i cały dzień spędzić na przykład na shoppingu. I wiele więcej. Nie mamy tak wielu ograniczeń, jak przy małym dziecku, to pewne. Żyje się nam łatwiej i przyjemniej, po prostu. Znajome, mają swoją ustaloną codzienną rutynę, pod dyktando dziecka. Weekendy też są zazwyczaj zarezerwowane dla dzieci, jakieś wyjazdy do kina, parku zabaw czy gdzie indziej. Często zamknięte w czterech ścianach, oddane swoim powinnościom. I żeby było jasne, one naprawdę kochają swoje dzieci, ale jedna z nich powiedziała mi, że nie zdecydowałaby się na macierzyństwo, gdyby wiedziała jak to faktycznie będzie. Myślę, że jesteśmy coraz bardziej świadome i widzimy, że macierzyństwo nie jest tak polukrowane i słodko pierdzące, jak go nam próbują przedstawiać tak zwane Matki Polki z Instagrama. Mam wrażenie, że niektórzy nadal żyją jednak w przekonaniu, że macierzyństwo to JEDYNA wartościowa i właściwa rola dla kobiety. Co odczułam nawet na własnej skórze, gdy znajomi oznajmili nam podczas jednego ze spotkań, że życie bez dzieci ich zdaniem nie ma sensu. Poczułam wtedy, że w ich oczach moje i życie mojego męża nie ma sensu, jest bezwartościowe. Nic tylko iść się wieszać w takim przypadku. Dają nam odczuć to również, a nawet w szczególności prawicowi politycy i fundamentaliści religijni, wpychający kobiety do jednego worka i z góry narzuconej ich zdaniem najsłuszniejszej dla kobiet roli. Patriarchat w Polsce nadal ma się naprawdę dobrze! O tym na pewno napiszę szerzej w kolejnych wpisach, bo to temat godny poruszenia.
Wracając jeszcze do tego, jak dojrzałam do bycia świadomą, bezdzietną kobietą, która polubiła ten stan NIEposiadania. Bardzo pomogły mi w polubieniu tego stanu, sytuacje, jakie miały miejsce w moim życiu. Wydarzenia, na które musiałam patrzeć. Widok chorującego dzieciątka i zmagających się co dnia rodziców, niosących na swoich barkach ciężar problemów, trosk, odpowiedzialność i trudów z tym związanych. To ciężkie doświadczenie zarówno dla nich, jak i dla osób którymi na co dzień się otaczają, każdego przecież to cierpienie w jakiś sposób dotyka. I bywa to ogromnie przytłaczające.
Z tego wszystkiego, wykiełkowało we mnie przeświadczenie, że czasami to, co uważamy za najgorsze, co mogło nas w życiu spotkać, okazuje się dla nas błogosławieństwem. Tak zaczęłam właśnie postrzegać swoją bezdzietność. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co bym zrobiła, gdybym urodziła na przykład głęboko upośledzone dziecko. Jak bym sobie z nim poradziła? Może zabrzmi to egoistycznie, ale cieszę się, że nie muszę odpowiadać sobie na to pytanie.
Dwa dni temu będąc w laboratorium, robiąc rutynowe badania z krwi, z gabinetu wyszło starsze małżeństwo, po siedemdziesiątce z dorosłym synem. Syn był głęboko niepełnosprawny umysłowo i kulał. Pomyślałam sobie wtedy, co będzie jak, ich przy nim zabraknie? Kto przejmie opiekę nad ich synem? Całe swoje życie-zapewne - oddali opiece nad swoją pociechą. Na ich twarzach malowało się przeogromne zmęczenie, wypalenie i zmartwienie. To jest dla mnie tragicznie. Od naszego państwa na niewiele pomocy przecież mogą liczyć. Mam nadzieję jednak, że przez te wszystkie lata ogarnęli opiekę nad nim w jakimś ośrodku lub znalazł się ktoś bliski, kto przejmie nad nim opiekę, gdy ich już zabraknie.
I takich rodziców jest ogrom, chociaż tak mało się o nich mówi. Wystarczy jednak wejść na stronę 'SiePomaga', by zobaczyć, ile jest chorujących dzieci. Statystyki są również przerażające. Z roku na rok, rodzi się coraz więcej chorych dzieci, ale i my dorośli ludzie, częściej zapadamy na poważne, śmiertelne często choroby. Nie wiem do końca, czym to jest spowodowane, składa się na to wiele czynników. Współczuję jednak im i ich rodzinie. Współczuję ludziom z tym się borykającym.
Życie bywa naprawdę brutalne i niesprawiedliwe.
Jest jeszcze coś, co pomogło mi zaakceptować i polubić bezdzietność. Są to różne blogi i profile na Instagramie czy TikToku prowadzone przez kobiety bezdzietne z wyboru. Jest nawet taki hasztag #childfree, możesz tam znaleźć setki wpisów różnych osób, które są bezdzietne głównie z wyboru i poznać ich punkt widzenia! To, w jaki sposób opisują bezdzietność, naprawdę poszerza nasze horyzonty myślowe i pozwala spojrzeć na ten stan z innej perspektywy, każdemu polecam, by usiadł na tym drugim miejscu i spojrzał nieco inaczej na daną rzecz czy stan :) to naprawdę pomaga!
Pisząc o swojej NIEdzietności, nie mogłam zapomnieć i pominąć moich zmagań z niepłodnością i chęcią zostania matką. Myślę, że wielu kobietom borykającym się aktualnie z niepłodnością, takie spojrzenie może okazać się pomocne, mi przynajmniej pomogło i okazało się uzdrawiające. Kij ma zawsze dwa końce, pamiętajmy o tym. Jest dobra i zła strona tego stanu. Moja przemiana pozwoliła mi zobaczyć jednak tę dobrą stronę bezdzietnego życia. I to, że zawsze mamy wpływ na to, jak będziemy ją finalnie postrzegać. Dlatego w tym blogu będę powracać do swoich różnorakich przeżyć z dawnego życia, będę przelewała na ten przysłowiowy „papier" moje nowe sensy życia i nadal poszukiwała z Wami innych, jeszcze nowszych. Oddam się też pogłębionej refleksji wyniesionej z rozmów i książek, jaką przez ostatnie dwa lata wysnułam ze swojej codzienności. AHOJ! Przygodo :)
PS: Jeżeli chciałabyś/chciałbyś, żebym poruszyła na łamach mojego bloga jakiś konkretny temat o bezdzietności, niepłodności lub temacie pokrewnym, napisz mi o tym śmiało! Tutaj na blogu w sekcji „Skontaktuj się ze mną" lub moim Instagramie (nazwa „niedzietna"). Chętnie o tym napiszę szerzej. Jeżeli chciałabyś/chciałbyś podzielić się ze mną swoją historią, również chętnie o tym poczytam i anonimowo udostępnię ją za Twoim pozwoleniem tu na blogu :)
Komentarze