Wiele się zmieniło
- jkczarna
- 25 lut 2024
- 8 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 27 lut 2024
Po wielu traumatycznych dla mnie zdarzeniach głównie tych zdrowotnych, ale i walki również z innymi przeciwnościami losu, stwierdziłam, że skoro nie mogę mieć dzieci, skoro nie dla mnie jest stworzone macierzyństwo i natura sama zadecydowała, że ja to dzieci mieć nie powinnam (śmiech), to spróbuję odwrócić swój dotychczasowy tok myślenia i zacząć realizować się w inny sposób. Za cel postawiłam sobie znalezienie innego sensu w życiu i w końcu spróbować żyć pełnią życia.
Pomógł mi fakt, że co mogliśmy zrobić w kwestii powiększenia rodziny, to zrobiliśmy i że przyszedł taki czas w naszym związku, że w końcu powiedzieliśmy, dość. Wiele lat byłam zagapiona głupio w to, co nas omija. Chciałam próbować bez końca, a to działało na mnie toksycznie. Mam wrażenie, że stałam ciągle w jednym miejscu, ślepo zapatrzona na to czego nie mogę mieć.
Postanowiłam jednak, że spróbuję spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy, ściągnę te ciemne okulary, które nosiłam od lat i spróbuję założyć inne, różowe. Nie było to łatwe, zmiana perspektywy nie trwa miesiąc czy dwa, to długotrwały proces, pełen wzlotów i upadków, ale od jakiegoś czasu nareszcie poczułam, że zaczęłam w końcu żyć życiem, którego zawsze pragnęłam i które o dziwo nie jest zależne od posiadania dzieci! Odkryłam tą skrywaną wartość.
Nie mam w sobie już od dawna negatywnych emocji, które towarzyszyły mi podczas leczenia, szczególnie na początku starań. Gdy patrzę na matki z dziećmi, czy kobiety w ciąży nie czuję już tej przytłaczającej zazdrości, złości, poczucia niesprawiedliwości i ogarniającej tęsknoty, a wręcz nienawiści i to jest powód do radości! Niesamowite jest to, jak oczyściłam się, z tych negatywnych emocji pracując nad sobą i swoją perspektywą, szczególnie gdy to przestałam idealizować stan macierzyństwa. Moje oczy zaczęły otwierać się na to, jakie faktycznie ono bywa.
Nie jest tak polukrowane, piękne i wspaniałe jak je przedstawiają w social mediach. Bywa za to naprawdę trudne i wykańczające.
Obserwowałam moje znajome, widziałam, jak bywają strasznie uwiązane, umęczone i przytłoczone. Macierzyństwo nie jest za darmo. Trzeba poświęcić ogromną część siebie i swojej energii, ale i nie tylko to. Wiem i widzę to, że moje znajome, ale też jestem pewna, że wiele innych kobiet żyje sprawami swoich dzieci i w pełni się im poświęca, często kosztem siebie. Obserwuję to. Cały dzień pod dyktando małego dziecka. Znaleźć czas dla siebie w tym zawirowaniu jest mega trudno. Szczególnie jak wychowuje się dziecko w pojedynkę, nie mając partnera u boku lub gdy partner się nie angażuje. To jest mega trudne, wykańczające i frustrujące. Dlatego też coraz częściej matki otwarcie mówią o tym, że żałują macierzyństwa, bliska mi znajoma powiedziała mi, że gdyby mogła cofnęłaby czas i na ciążę by się w życiu nie zdecydowała. To smutne. Coraz więcej kobiet odważa się, by mówić o tym głośniej. Powstały o tym nawet blogi w których nieidealne matki publicznie dzielą się z innymi swoją skrywaną głęboko frustracją, zmęczeniem, wypaleniem i rozżaleniem. Oraz o tym jakie macierzyństwo okazało się być naprawdę. To moim zdaniem jest krok milowy w postrzeganiu macierzyństwa jakie było nam przedstawiane od dawna. Ogromna zmiana.
Trzeba liczyć się z pewnymi kosztami, coś za coś. Bezdzietność też ma swoją cenę. Patrząc na te mamy, myślę sobie jednak:„jak dobrze, że mam to z głowy i mnie to nie dotyczy".
Jakość mojego życia wzrosła nieporównywalnie od czasu zakończenia starań i nie mówię tutaj o aspekcie finansowym. Chociaż to też jest ważny aspekt. Długoletnie leczenie, wizyty u różnych specjalistów leczących niepłodność, a w końcu procedura in vitro, pochłonęła tyle pieniędzy, że moglibyśmy kupić za to dwa dobre samochody i pozwiedzać kawałek świata. Mamy o tyle szczęścia, że mogliśmy liczyć również na pomoc moich rodziców. Gdyby nie oni, moglibyśmy pomarzyć o in vitro. Byliśmy już wtedy praktycznie wypruci z pieniędzy, oszczędności które mieliśmy skrzętnie trzymaliśmy na wydatki jakie poniesiemy w związku z ewentualną ciążą i wyprawką dla dziecka. Jestem im dozgonnie wdzięczna, że nas w tym wspierali i pomagali, jak mogli. Co jak co, ale koszty leczenia niepłodności w Polsce są ogromne. Dziesiątki tysięcy złotych wydaje się na jedną procedurę, a pewności i tak nie ma, że się to „zwróci". Jestem tego idealnym przykładem.
Na samą procedurę in vitro w Warszawie wydaliśmy 30 tysięcy złotych. Ceny leków i całej procedury zwalały nas z nóg. Płaciliśmy tysiące za wizyty, a potem w aptece, kolejny tysiąc na leki. I tak co kilka dni. Nic nie mieliśmy za darmo, za wszystko słono musieliśmy zapłacić. Procedura in vitro od samego początku pochłaniała ogromne dla nas pieniądze. To ile pieniędzy pochłonęło leczenie niepłodności przez te wszystkie lata, od początku starań, nie jestem sobie w stanie nawet przeliczyć do jakiejś konkretnej sumy. Olbrzymie pieniądze. Dlatego też jasno między sobą określiliśmy, że podchodzimy do jednej pełnej procedury. Nie stać nas na kolejne próby, a nawet gdy in vitro w Polsce w końcu będzie w pełni refundowane, koszty zdrowotne, jakie poniosłam przez te lata leczenia, skutecznie mnie zniechęcają do kolejnych prób. Finito, jak to mówią. Warsztat zamknięty (śmiech).
Mam również blokadę w sobie która zrodziła się we mnie po ostatniej operacji ratującej życie. Torbiel, która we mnie pękła była skutkiem podjętej wcześniej procedury in vitro. Dawki hormonów, które wtedy przyjmowałam, rozregulowały mnie na tyle, że potem przez pierwsze miesiące nie miałam owulacji, a gdy już się pojawiła, wytworzyła się ogromna krwotoczna torbiel, która w rezultacie pękła. Pani doktor mówiła, że jestem przypadkiem jednym na milion. Nie dowierzała, że mi się to przydarzyło. Co więcej, dwa tygodnie po operacji będąc na kontroli, okazało się, że torbiel znów powstała, taka sama. Obawiając się, że sytuacja może się powtórzyć, ginekolog zalecił przyjmowanie pigułek antykoncepcyjnych do czasu, gdy to nie zdecydujemy się na ostatni transfer. Brałam je wtedy prawie rok. Po nieudanym transferze, do którego i tak summa summarum nie doszło, znów zaczęłam je przyjmować, z obawy przed powtórką. Pigułki też skutecznie wyciszają moją szalejącą endometriozę.
Kolejny aspekt to zrosty, które powstały po tych zabiegach i operacji. Mam okropne problemy z jelitami. Mój brzuch wygląda jak balon. Wzdęcia towarzyszą mi nom stop. Mam przepisane od gastrologa leki, które trochę łagodzą ten stan. Dodatkowo zaparcia, które zdarzają mi się naprawdę często, jeżeli zaszaleje z niedozwolonym jedzeniem lub gdy mniej piję wody.
Doktorka nastraszyła mnie, słusznie z resztą, mając troskę o moje zdrowie na uwadze, że ciąża może pogorszyć mój stan. Wiemy doskonale, a jeżeli nie, można wygooglować w internecie, jak wyglądają jelita w ciąży, szczególnie w jej ostatnich miesiącach. Jak często nasilają się zaparcia, na które mało co pomaga, a większość skuteczniejszych leków jest zakazana. Są ściśnięte do granic. U mnie istnieje ryzyko, że nastąpi niedrożność jelit, a co za tym idzie szpital, operacja lub śmierć. To nie są przelewki, to poważne przeciwwskazanie. I mogłabym położyć się kolejny raz na stół operacyjny, by te zrosty chodź częściowo usunąć, ale każda kolejna ingerencja w moje ciało wiąże się z ryzykiem powstania kolejnych, nowych zrostów. Zabieg ten jest również zabiegiem wysokiego ryzyka, bardzo prawdopodobne jest, że usunięte czy przecięte podczas zabiegu zrosty, za moment znów powstaną i może być jeszcze gorzej. Zrosty po operacjach powstają w praktycznie dziewięćdziesięciu procentach. Póki sobie radzę na lekach i wdrażam dietę, nie chcę ryzykować również innymi komplikacjami jakie wynikają chociażby z narkozy. Po ostatniej w jednym oku minimalnie drży mi obraz gdy zawieszam wzrok na jednym punkcie. Komplikacje neurologiczne więc są prawdopodobne.
Od, tak naprawdę roku już, doszłam do wniosku, że mogłabym również nie udźwignąć macierzyństwa. W mojej najbliższej rodzinie urodziło się dziecko schorowane. Ma wrodzony niedobór odporności, która wyszła na jaw znacznie później, bo kilka miesięcy po urodzeniu. Nom stop choruje, każda nawet błaha infekcja kończy się antybiotykiem i trwa tygodniami. Po szczepieniu na gruźlicę zaraz po urodzeniu dostało też poważnego NOP-u (niepożądany odczyn poszczepienny), bo lekarze nie wiedzieli, że cierpi na wrodzony niedobór odporności, oczywiście w Polsce się tego rutynowo nie bada. Nie wiadomo czy będzie w pełni samodzielne, ma osłabioną jedną stronę ciała. Ma również ogromne problemy z jedzeniem, jest nadpobudliwe. To jest straszne i przytłaczające. Siłę, jaką musi włożyć rodzic, by przetrwać następny dzień, jest olbrzymia, a zazwyczaj już jej nie ma. Depresja puka do drzwi. Dziecko to ogromna odpowiedzialność i zazwyczaj oddanie mu się w pełni i na każde zawołanie. Rodzic ma tyle do ogarnięcia, że zapomina sam o sobie. Widzę to, siedzi mi to stale w głowie, bardzo to przeżyłam i ciężko mi się patrzy, na to, z czym muszą się mierzyć. Choćby z tego powodu, z tego lęku, że mogłabym również urodzić chore dziecko, bo nigdy przecież nie wiadomo, w dzisiejszych czasach rodzi się ogrom dzieci z chorobami, nie czuję się w pełni gotowa na dziecko. Chociaż kiedyś uważałam, że jestem gotowa, a to dlatego, że nie zdawałam sobie do końca sprawy z ogromu odpowiedzialności, jaka spoczywa na rodzicach, głównie matce, bo to ona przez pierwsze lata jest dziecku najbardziej potrzebna. Trosk, zaangażowania, u ważności, problemów, jakie rodzą się w momencie przyjścia na świat dziecka, a nawet i już podczas ciąży. Macierzyństwo to najtrudniejsze wyzwanie w życiu kobiety. Tak to widzę.
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co zrobiłabym, gdyby moje dziecko urodziło się chore. Na przykład z jakąś fizyczną lub – co gorsza – neurologiczną chorobą. Jak bym się nim zajęła na kolejne długie lata? I tak nom stop chodzę sama i z moim chorowitym psem po lekarzach, jeszcze z dzieckiem musiałabym chodzić. Przy dziecku również się nie wyśpisz, nie ma co się oszukiwać. A ja nie mogę nie spać. Moja bezsenność pogłębiłaby się po jednej nieprzespanej nocy, na kolejne tygodnie. A wyjście z tego błędnego koła bezsenności jest okropnie ciężkie, wymaga leków. W dzień z dzieckiem też sobie nie pośpisz, a gdybyś nawet chciała jednak odespać tę nieprzespaną noc, to jest o to ciężko. W dzień jest dużo obowiązków przy dziecku. Gdy mam w swoim życiu epizod bezsenności, mam wtedy okropne kłopoty z koncentracją, pamięcią, jestem bardziej lękowa i nerwowa. Do tego dochodzą moje nasilone wtedy problemy z sercem. Arytmia szaleje. Nie wiem jak miałabym wtedy w pełni oddać się macierzyństwu. Cholernie nie lubię przymusu, bardzo źle go znoszę, a wtedy musiałabym się nim zająć całą sobą.
Przez ostanie dwa lata otaczałam się również dziećmi częściej niż kiedykolwiek przedtem i zauważyłam, że dzieci na dłuższą metę mnie męczą. Po godzinie z nimi mam dość. Nie lubię długo się z nimi bawić. Dzieci są hałaśliwe i marudzą, a to dla mnie jest gehenną. Byłam świadkiem nawet jak jedno z dzieci w mojej rodzinie podczas rodzinnego, niedzielnego obiadu chwyciło zwinięty w rulon ciężki dywan i rzuciło go na głowę i plecy własnej babci lub gdy uderzyło ją celowo ręką w głowę, aż ją zamroczyło, chociaż nic mu złego nie zrobiła. Dziecko celowo może zadawać ból, gryzie, bije i ciągnie. Gdy mówi się, by przestało nic sobie z tego najczęściej nie robi. Denerwuje mnie sposób wychowania dzisiejszych dzieci, o tym też na pewno napiszę szerzej. Dzieci są nieprzewidywalne i mają ogromną potrzebę zwracania na siebie uwagi dorosłych i nie rzadko są od nich wyżej w hierarchii.
Chcę wtedy jak najszybciej wrócić do swojego mieszkania, napić się w spokoju kubka gorącej kawy, zanurzyć się w błogiej ciszy i na przykład poserfować w internecie lub sięgnąć po dobrą książkę. To mnie wyzwala. Uwielbiam ciszę. Działa na mnie kojąco. Potrzebuję jej. Z dziećmi cisza jest tylko, gdy śpią. Moja energia nie jest też taka jak kiedyś, jestem po trzydziestce. Przez choroby jestem słabsza niż moi rówieśnicy. Chociaż często nie daję tego po sobie poznać. Jeszcze jako tako funkcjonuję, ale to nie jest już to, co kiedyś, energia jest o połowę mniejsza niż na przykład dziesięć lat temu. Często czuję się jak emerytka. Najczęściej energię w pełni zużywam na spacery z psem, zakupy i sprzątanie mojego pięćdziesięciometrowego mieszkania. Często przez to bywam na zwolnieniach lekarskich. Co chwila nasilają się moje choroby.
Od jakiegoś czasu czuję się jednak w końcu szczęśliwa. Czuję się dobrze sama ze sobą, polubiłam, a nawet pokochałam niepłodność. Niepłodność otwiera wiele możliwości przed nami, możliwości na inne, równie spełnione i kolorowe życie. Nie wiem do końca czemu tak radykalnie, zmieniłam swoje postrzeganie bezdzietności... samo przyszło po tych wszystkich dotykających mnie zdarzeniach ostatnich lat. Nie pracowałam nad tym jakoś specjalnie, chociaż starałam się dostrzec jakiś sens w tym, że tych dzieci mieć nie mogę. Przestałam jednak traktować dziecko jak brakujący element mojej życiowej układanki.
I moglibyśmy spróbować jeszcze raz podejść do procedury in vitro, zarobić te pieniądze, odłożyć lub poczekać na pełną refundację czy adoptować, ale nie chcemy. Odnalazłam w życiu wiele innych sensów i możliwości spełnienia. Już pięć lat temu, gdy byliśmy w trakcie leczenia, a moja potrzeba posiadania dziecka była wtedy największa, najwięcej wtedy miałam w sobie tych złych emocji i frustracji, ale i motywacji do osiągnięcia celu. Płakałam po nocach niemal codziennie. Wtedy też wzięliśmy do domu psa. I to był strzał w dziesiątkę! Mogłam przelać tą miłość i potrzebę opieki - na niego. To było dla mnie tak uzdrawiające, że od tego momentu już tak bardzo nie stałam na rzęsach, by to dziecko mieć. To był dla mnie przełom. Polecam każdemu (śmiech). Przelanie swojej potrzeby posiadania na zwierzę. I odrobinę mniejsza odpowiedzialność, chociaż to również bywa. Na pewno więcej ciszy i spokoju (śmiech).
Komentarze