To można leczyć!
- jkczarna
- 22 lut 2024
- 10 minut(y) czytania

Nie mam dzieci, nie mogę ich mieć. Próbowałam. Poroniłam jeden raz.
Przebadałam się wzdłuż i wszerz i wyszło, że niepłodność leży po mojej stronie. Możesz sobie wyobrazić jak musiałam się czuć gdy doszło do mnie, że to ja jestem "winna" tego, że dziecka mieć nie możemy. Postaram się przywołać te wszystkie emocje i myśli jakie mi wtedy towarzyszyły i przelać je w tym wpisie, chociaż nie należy to do najłatwiejszych zadań. Przeświadczenie jaką wybrakowaną i jałową musiałam być kobietą w oczach innych ludzi i z resztą własnych, skoro nie mogłam dać mężowi potomstwa, towarzyszyło mi na co dzień. Miałam wrażenie, że wszystkie kobiety są płodne, piękne i nad wyraz wartościowe, tylko nie ja. Porównywałam się do innych kobiet i zawsze wypadałam sto razy gorzej tylko dlatego, że nie mogłam mieć dzieci. Nie raz i nie dwa przeszło mi nawet przez głowę, że może lepiej będzie gdy mąż odejdzie i założy pełną, piękną jak z obrazka rodzinę z inną kobietą, która może mu dać dziecko. Nie chciałam, by przez moją ułomność i chorobę pozbawiać go tej możliwości zostania ojcem, byłam wtedy wręcz pewna, że on tym ojcem chce w przyszłości zostać, była to dla mnie oczywista oczywistość. Pamiętam jednak moment gdy pewnego wieczoru podczas kolejnych rozmów o leczeniu, zadeklarował, że on tak naprawdę to sam nie wie czy tego dziecka naprawdę chce, że jest mu dobrze w tym stanie bezdzietnego faceta, ale ja te słowa puściłam mimo uszu, sądząc przy tym, że mówi tak tylko dlatego, żeby w jakiś sposób ulżyć memu cierpieniu. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że on przecież dzieci może wcale nie chcieć mieć. To była dla mnie abstrakcja. Nie rozmawialiśmy też o tym przez naprawdę długi czas od tego wieczoru. Wróćmy jednak do kwestii mojej niepłodności, mówię "mojej" bo tak jakby nie patrzeć ja jestem w naszym związku niepłodna, mąż mógłby mieć dzieci, chociaż mówi się, że niepłodność dotyczy pary i dotyka obojga partnerów.
To co u mnie szwankuje to głownie jajowody. Diagnoza ich niedrożności jest dla mnie naprawdę ważną częścią tej historii. Gdy zaczęliśmy starać się o dziecko, a miesiące bezowocnych starań przelatywały nam przez palce, kolejne cykle nie kończyły się happy endem, poszłam do ginekologa. O ile z hormonami na tamten czas było całkiem okej o tyle lekarza zaniepokoiło to, że w przeszłości przeszłam dość silną infekcję przydatków. Wiedząc zapewne, jakie może to nieść za sobą komplikacje skierował mnie na bezbolesne badanie sono-HSG, czyli: ultrasonograficzna histerosalpingografia, która służy ocenie stanu jajowodów i jamy macicy. Nie wymagająca przy tym znieczulenia.
Wtedy to po raz pierwszy usłyszałam, że jeden z jajowodów jest całkowicie niedrożny, a drugi bardzo zwężony. Zalecono nam inseminację, chociaż lekarz dodatkowo pocieszył nas, mówiąc, że czasami samo badanie może lekko udrożnić jajowody i warto przez najbliższe miesiące po tym badaniu starać się naturalnie.
Nie śpieszno nam było do inseminacji, więc mijały kolejne miesiące naturalnych starań, ale takich bez nacisku.
Myśleliśmy, co ma być to będzie, uda się to się uda, a jak nie to nie. I tak czas mijał.
W między czasie wykryto u mnie wodniaka jajowodu którego musieli usunąć mi laparoskopowo, wtedy to właśnie po raz kolejny sprawdzono mi drożność jajowodów już podczas zabiegu, ta metoda badania jest znacznie bardziej wiarygodna. O dziwo okazało się, że jajowody są drożne!
Ale... dość mocno zrośnięte powstałymi pozapalnymi zrostami i poskręcane. Udało się podczas laparoskopii usunąć część powstałych zrostów. I wtedy, po zabiegu poczułam ogromny impuls do działania. Z tyłu głowy dzwoniły mi również słowa lekarza który powiedział nam, że po trzech pierwszych miesiącach od zabiegu zwiększa się ryzyko powtórnego zlepienia, zwężenia jajowodów i w konsekwencji powtórnej ich niedrożności. I trzeba szybko działać. Chociaż wiadomo statystyki statystykami, a życie życiem. Może to nastąpić wcześniej, później bądź wcale.
Pomyślałam - działamy więc i to intensywnie!
Z zegarkiem w ręku, bo lekarz jasno wyliczył ile miesięcy mamy realnych szans na zajście w ciążę. Kupowałam testy owulacyjne, sprawdzałam temperaturę w pochwie, siedziałam z przysłowiowym zegarkiem w ręku, łykając wszelakie suplementy i herbatki które mogły pomóc, a które polecały z czystym sercem kolejne szczęśliwe forumowiczki w internecie, które zaszły w ciążę po miesiącu ich stosowania, stałam więc na rzęsach by się udało. I skrupulatnie stosowałam się do wszelakich zaleceń innych kobiet. Na marne.
Przez te trzy miesiące po operacji, gdy te szanse mieliśmy statystycznie największe, nie miałam ani razu owulacji. Czułam to po sobie, testy również nic nie wykazywały, śluz tak samo, temperatura nie rosła w górę, a przede wszystkim nie zakończyły się ciążą. Poziom mojej frustracji w tamtym czasie sięgał szczytu. Nie rozumiałam dlaczego tak się dzieje, zadawałam sobie milion pytań bez odpowiedzi i to fundamentalne pytanie: "dlaczego ja?". Dlaczego mnie to spotkało, co w życiu zrobiłam tak złego, że cały świat jest przeciwko mnie i moim planom. Sądziłam, że to Bóg zesłał mi to cierpienie i tą chorobę. Ryczałam po nocach, targowałam się z Bogiem , odmawiałam cudowną Nowennę Pompejańską, piłam zioła Ojca Soroki, robiłam mam wrażenie wszystko i jeszcze więcej, by tylko się w końcu udało.
I tak mijały następne miesiące. Liczyliśmy już nasze starania w latach.
Po tych zawirowaniach i bezowocnych pierwszych dwóch latach, odpuściliśmy temat starań o ciążę na jakiś czas. Zajęliśmy się pracą, psem i sobą. Nie przyjmowałam żadnych suplementów, pigułek antykoncepcyjnych czy innych rzeczy. Co ma być to będzie, mówił mój mąż. Ja za to byłam zła na los, że tak się ze mną brutalnie obchodzi i odwróciłam się na pięcie od tych złych doświadczeń, miałam tego serdecznie dość.
Po tych intensywnych staraniach które trwały dwa czy trzy lata, nabawiłam się nerwicy lękowej i stanów depresyjnych. Ten czas był dla mnie tak stresujący, frustrujący i wyniszczający, że musiałam powiedzieć sobie samej dość.
I postanowiłam, że to już najwyższy czas, by w tym wszystkim zatroszczyć się o siebie i swój komfort psychiczny, bo już wtedy byłam wrakiem i cieniem dawnej, radosnej i pełnej życia, siebie. Mogłabym się tu wtedy godzinami rozpisywać co odebrała mi niepłodność, nic nie dając w zamian, no prócz nerwicy, stanów depresyjnych i własnej wartości na poziomie zero. Wszystko co złe w tamtym czasie przypisywałam właśnie jej, brutalnej niepłodności.
Przyszedł jednak taki czas w naszym życiu, że ponownie postanowiliśmy podjąć te rękawice, ten ostatni raz i zawalczyć o rodzicielstwo. Byłam już na tyle stabilna psychicznie, podbudowana, że powiedziałam mężowi, iż pora wznowić starania i udać się do naprawdę dobrej kliniki leczenia niepłodności, niech nam tam pomogą. Umówiliśmy się więc na kwiecień dwa tysiące dwudziestego drugiego roku na wizytę w Klinice Leczenia Niepłodności w Warszawie. Weszliśmy tam z pokaźną już teczką wszystkich dotychczasowych badań z których w między czasie wyszło, że mam pojawiające się torbiele na jajnikach oraz wysokie AMH (rezerwę jajnikową, która w wysokich wartościach może wskazywać na tzw. Zespół policystycznych jajników, w skrócie PCOS), zaburzenia hormonalne, niedoczynność tarczycy, problemy z krzepnięciem krwi oraz endometriozę wtedy jeszcze pierwszego stopnia (aktualnie mam drugi stopień). Z mężem było w miarę okej, jego wyniki nie odbiegały znacząco od normy, ale mogłoby być lepiej. Chociaż to był pikuś i nie było koniec końców żadnej suplementacji dla niego na poprawę płodności.
Cudowna Pani doktor która nas prowadziła, przeanalizowała te wszystkie nasze wyniki i bez ogródek oznajmiła, że w naszym przypadku nie ma sensu podejmować się prób inseminacji skoro z jajowodami jest problem i zasugerowała, że w naszym przypadku in vitro jest najlepszym wyjściem, chociaż mam tylko trzydzieści procent szans, że w tą ciążę zajdę. Endometrioza jest bezlitosna i skutecznie zaniżała nam te szanse, ale pomyślałam też, że mamy i tak te trzydzieści procent... o trzydzieści więcej niż mieliśmy do tej pory, więc działamy!
Byłam w pełni gotowa na ten krok. Wychodziłam z założenia, że musimy spróbować wszystkiego. Nie chciałam za X lat patrząc w lustro pluć sobie w twarz, że nie chwytałam się każdej możliwej szansy, by to dziecko mieć. Człowiek w obliczu choroby jaką jest niepłodność, chce spróbować wszystkiego. Jak ten tonący co brzytwy się chwyta.
Mój mąż musiał to jednak gruntownie przemyśleć. Miał obawy. I ja go bardzo dobrze rozumiałam. Myślę, że nie był do końca na to gotowy. Wróćmy do tego, że jak pisałam wcześniej on nie był do końca pewny czy ojcem chce w ogóle kiedykolwiek zostać. Koniec końców zgodził się jednak, myślę, a teraz już to wiem, że zrobił to tylko ze względu na mnie (o czym później mi powiedział). Jestem mu za to bardzo wdzięczna, że zrobił to dla mnie.
Już dwa miesiące później pochodziliśmy do pierwszej procedury. Mieliśmy plan podejść miesiąc wcześniej, na świeżo, zaraz po pierwszej wizycie, ale wytworzyła się torbiel na jajniku która musiała się wchłonąć, więc brałam przez kolejny miesiąc pigułki antykoncepcyjne.
Ten czas przygotowań i rozpoczęcie procedury było dla mnie tak ekscytujące jakbym pierwszy raz w ogóle starała się o dziecko. Powróciły te wszystkie pozytywne emocje. Czułam się jakby to był nowy początek. I realna szansa. Byłam szczęśliwa i przepełniona nadzieją, że już za chwilę, za moment będę w ciąży i w końcu moje wielkie marzenie się spełni. Snułam wieczorami scenariusze jak to będzie. Jak powiemy o tym rodzinie, znajomym, jak zareagują na wieść o ciąży. Jak będzie wyglądało nasze dziecko. Jak będzie wyglądało nasze życie. Śniłam po nocach o tym jaki piękny czas nas wkrótce czeka.
Teraz już wiem jak mocno idealizowałam macierzyństwo i ten stan, ale o tym na pewno opowiem więcej w następnych wpisach.
Stymulację przeszłam dobrze, chociaż już pod koniec zastrzyków czułam się wypruta z energii i po prostu zmęczona. Nic dziwnego, hormony szalały. Czułam się jak babcia, ale myśl ile kosztowało mnie dojście do tego punktu, rozpoczęcie całej procedury, ile bezowocnych lat starań o dziecko za nami, dodawało mi tej siły. I to przeświadczenie, że w końcu mamy realną szansę na dziecko.
Po dwunastu dniach stymulacji hormonalnej doczekałam dnia punkcji. Pojechaliśmy z samego rana z mężem do kliniki, tam wprowadzili mnie w stan pełnej narkozy i pobrali sześć komórek jajowych. Zabawne jest to, że w Polskim prawie można zapłodnić maksymalnie sześć komórek i ja właśnie tyle "wytworzyłam". Nic ponad to. Sześć więc zapłodniono metodą ICIS (docytoplazmatyczna iniekcja plemnika, czyli jak na obrazkach w internecie wprowadzenie plemnika przez igłę do komórki jajowej), ta metoda była nam zalecona ze względu na dość "leniwe" plemniki męża i ryzyko słabej jakości moich komórek jajowych ze względu na wysokie AMH i hormony.
Z tych sześciu komórek jajowych zapłodniło się aż pięć. To był sukces! Pierwszy sukces. Po czterech dniach od punkcji i zapłodnienia, zadzwonił do mnie embriolog z informacją, że ta szósta komórka która nie wykazywała cech zapłodnienia, również ruszyła!
Czekaliśmy więc na kolejne wieści z kliniki, które z tych zarodków osiągnie stadium blastocysty i będzie można wykonać transfer. Trzydziestego pierwszego maja dwa tysiące dwudziestego drugiego roku odbył się nasz pierwszy transfer pięciodniowej blastocysty. Była to najlepiej rokująca blastocysta. Druga, była na podobnym etapie rozwoju, a kolejne trzy rozwijały się znacznie wolniej, jeden zarodek obumarł. To nic, myślałam. Mamy jeszcze cztery szanse na zostanie rodzicami. Po transferze musiałam czekać dziesięć dni na wykonanie testu ciążowego. W między czasie kolejny raz zadzwonił z kliniki embriolog, że niestety, ale te trzy słabsze zarodki przestały się rozwijać i obumarły. Jedną, ostatnią blastocystę zamrożono. Mieliśmy więc jeszcze jedną szansę, idealną na rodzeństwo.
Po dziesięciu dniach od transferu wykonałam test ciążowy. Jakie było moje zdumienie gdy to po raz pierwszy ujrzałam na teście ciążowym dwie kreski i mimo, że ta jedna kreska była "cieniem cienia" nie mogłam się na nią napatrzeć i naprawdę się cieszyłam.
Miałam łzy w oczach, po raz pierwszy dane mi było zobaczyć te dwie kreski. Byłam taka szczęśliwa. Od razu pobiegłam do laboratorium wykonać test ciążowy Beta HCG z krwi i również wynik wskazywał na wczesną ciążę. Był dość niski jak na ten etap, ale coś w końcu ruszyło... do czasu. Przez moment cieszyłam się tym stanem "błogosławionym". Beta HCG zaczęła szybko spadać i doszło do poronienia samoistnego. Była to ciąża biochemiczna jak się później okazało.
Bardzo to przeżyłam, kolejny jeszcze dotkliwszy cios od losu, czułam się okropnie źle. Chciałam szybko podchodzić do kolejnego transferu i zabrać tą ostatnią blastocystę do domu. Znów poczuć tą nadzieję. Po dwóch miesiącach już czułam się na to naprawdę gotowa, ochorowałam w pełni poprzedni zawód. Chciałam zamknąć już tą procedurę za sobą i bez względu na wynik zacząć żyć na nowo. Mąż jednak powiedział NIE. Nie teraz, nie chce. I to podcięło mi skrzydła. Wiesz jak to jest, gdy czegoś się pragnie z całego serca, czeka się na to całymi latami, ciągle mając poczucie, że możesz mieć to na wyciągnięcie ręki, ale gdy już tą rękę wyciągasz przed siebie by to złapać, to Ci to ucieka. Ja się tak czułam. Musiałam więc znowu czekać, a w czekaniu to ja dobra nie jestem. Tyle się już w życiu naczekałam, że miałam tego dość. Starałam się zrozumieć męża, chociaż niewiele o tym mówił. Miał jednak do tego pełne prawo i ja się dostosowałam. Mimo, że czułam, że ten czas przelatuje mi przez palce, a ja tkwię w tym zawieszeniu, nadal czekałam. Chciałam ruszyć dalej, ale mąż mnie stopował. Po kilku miesiącach od pierwszego transferu, dokładnie cztery, leżąc pewnego wieczoru w łóżku, szykując się do snu, poczułam okropny ból podbrzusza. Wzięłam więc jeden lek przeciwbólowy i rozkurczowy, potem drugi już silniejszy bo pierwszy nie pomogł i mimo, że ten drugi też niewiele pomógł próbowałam zasnąć. Na marne. Przewracałam się z boku na bok, tak do północy. Ból nie malał, a ja zaczęłam się martwić, że coś tu jest nie tak. Poszłam do łazienki i zauważyłam delikatne plamienie. Wracając do łóżka o mało nie zemdlałam. Okropnie kręciło mi się w głowie. Zbudziłam męża i kazałam zadzwonić po pogotowie. Coś było ze mną nie tak. Gdy przyjechało, zemdlałam po raz pierwszy. Szybko przewieźli mnie do szpitala. Wykonali potrzebne badania, zemdlałam łącznie chyba siedem razy, z bólu i z wykrwawienia. Okazało się, że pękła mi torbiel krwotoczna na jajniku. Krew miałam w całym brzuchu, lekarze nie czekali zbyt długo i wykonali mi laparotomię ratując przy tym moje życie. Jeszcze kilka godzin zwłoki skończyłoby się dla mnie tragicznie. Straciłam dużo krwi, miałam transfuzję krwi, by ją uzupełnić. Długo po tym wydarzeniu dochodziłam do siebie fizycznie i psychicznie. Teraz została tylko blizna jak po cesarskim cięciu, zrosty które powodują okropne wzdęcia i częste zaparcia oraz trauma w głowie. Po tym czasie rok brałam pigułki antykoncepcyjne, bałam się żeby znów się to nie wydarzyło.
I tak minęło prawie dwa lata w tym stanie zawieszenia. Mieliśmy naprawdę sporo czasu na poukładanie sobie tego wszystkiego w głowie. W między czasie doszły problemy z pracą, ze zdrowiem, ale gdy już wydawało się dość stabilnie zdecydowaliśmy, że pora zakończyć tą przygodę z in vitro i wykonać ten ostatni transfer blastocysty. Już wtedy moje myślenie na temat ciąży i macierzyństwa znacznie się zmieniło, ale nie chcieliśmy oddawać tej blastocysty do adopcji prenatalnej. Na początku b.r, mieliśmy podchodzić do tego ostatniego transferu. Niestety, w dniu transferu z samego rana zadzwonił do mnie embriolog, że w momencie rozmrażania blastocysta obumarła. Była za słaba, by wznowić rozwój. To był dla mnie szok. Szczerze, nie spodziewałam się tego. Szykowałam się raczej na scenariusz, że beta HCG wcale nie drgnie, ale, że w ogóle nie dojdzie do transferu, nie myślałam. Przeżyłam chwilowy szok, ale po tej chwili przyszła ulga. To uczucie było tak piękne i uspokajające, że mamy to już w końcu za sobą. I o tych odczuciach które tak naprawdę rodziły się w mojej głowie przez ostatnie lata leczenia niepłodności, a które pozwoliły mi pokochać, zaakceptować niepłodność i zacząć żyć pełnią życia, opowiem w następnym wpisie! :)
Komentarze